piątek, 18 stycznia 2002

Może nie powinno nazywać się imieniem tego, co nienazwane. Na przykład miłości, szczęścia, grzechu. Może powinniśmy się ograniczyć jedynie do powolnego przenikania, do mimowolnego uczestnictwa w czymś, nad czym nie jesteśmy w stanie zapanować, bądź powstrzymać tego.

Miłość, tak naprawdę, jest jedynie powolną śmiercią; aktem piękna, poezji, fantazji; podróżą w jedynie nam samym znane sekretne zakamarki swoich uczuć. Podróżą nigdy ostateczną, wyścigiem z samym sobą, bez wygranych i bez przegranych, trwaniem, nieskończoną samotnością, niezaprzeczalnym faktem w zbiorze nieskończenie wielkiej ilości pytań.

Nic nie jest wieczne, oprócz Boga, który był, jest i będzie, który to - jako Jedyny - wie, jak wygląda miłość doskonała i niegasnąca. A my? Jesteśmy tylko zagubionymi okruchami pośród setek tysięcy chaotycznych zależności, niezrozumiałych przesłań, beznadziejnych prób, zawiedzionych nadziei. Jesteśmy zabawkami, marionetkami; różnica jest tylko taka, że ktoś pozostawił sznurki samym sobie, pociągnąwszy za nie tylko jeden, jedyny raz. I odszedł.

Ucieczka do własnego świata to jedyny sposób aby umknąć zbiorowemu szaleństwu - szarej codzienności dnia; odskoczyć, odbić się. Ale, powiedz mi, powiedz mi człowieku, ile razy można uciekać do własnego świata? Jak długo? Godzinę? Dzień, miesiąc? Rok, dekadę? ...całą Wieczność? Kilka chwil...?

Czy nadszedł już czas? Czas by westchnąć, jednym gestem ręki odrzucić to co piękne, choć od pewnego momentu tak bardzo dziecinne...? Może nadszedł już czas, aby nauczyć się żyć? Zabić w sobie nieposkromioną chęć odwiecznej separacji "ja, wy", w zamian zaś tego wybrać: tylko "ja", tylko "my" albo "nic".

Może poezja to tylko czas - czas, który umknął poetom, przeciekł między palcami, wsiąkł w wiecznie suchą pustynię - tak bardzo ludzkiej - zwykłości...? Czy jesteśmy w stanie zwilżyć wysuszoną, popękaną, jałową ziemię, tak, aby wyrosły z niej kwiaty? Nawet, gdyby każdy z nas umiał uronić choć jedną szczerą łzę, zabraknie ich. To dużo, lecz wciąż za mało.

Kiedyś, dawniej, myślałam, że miłość rodzi się w swoim pięknie jak Wenus; rodzi się aby trwać, istnieć, dawać. Później dopiero odkryłam, że miłość istnieje tylko po to, by umierać; czasem nawet - zawsze nieusprawiedliwioną - śmiercią samobójcy.

Nam jednak nie wolno odejść. Nie, nie wiem dlaczego. Ale tak musi już być.

Co nam zostało? Piękna, gwiaździsta noc; szum rozbijających się o plażę fal, odległe nawoływanie mew, blask księżyca odbitego w wodzie tysiącami refleksów; opadłe, białe płatki zwiędniętych róż, kwiatów, które swoją krew oddały swojej matce, Matce Ziemi, w akcie najpiękniejszego, choć zarazem najsmutniejszego pożegnania. I jakiś taki wewnętrzny spokój o jutro, w którym wszystko będzie takie same; nie, nie takie same jak dawniej, takie same jak dziś. Tak bardzo ciche; tak bardzo osamotnione.

To nie jest moja opowieść; to szept w ciemnościach, który usłyszałam ukradkiem, spacerując nocną ucieczką; usłyszałam go od kobiety, która mówiła tak jak ja, szła tym samym krokiem, którym zwykłam spacerować, oddychała tym samym co ja powietrzem, wyglądała tak ja ja, myślała jak ja sama.

Ponieważ ta kobieta była mną samą. Ale nigdy więcej nie dane było mi jej spotkać. Po prostu poszła w swoją stronę, a ja w swoją. W zupełnie przeciwnym kierunku. Nikt nie powiedział mi, który tak naprawdę to ten właściwy. Wszyscy wokół mówią mi natomiast, które to są te niewłaściwe.

Może dlatego, że tego właściwego zwyczajnie nie ma?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz