wtorek, 3 maja 2005

Coś niezmiernie ważnego dzieje się na naszych oczach. Straszliwa prawda powoli przenika do umysłu. Dzień umiera.

Od kilku minut asystujemy w milczeniu nie dostrzegając agonii dnia umierającego ponad wzgórzami. Stoimy niezdolni pomóc mu w czymkolwiek, by stanąć w jego obronie, by przeszkodzić jego zgonowi lub przynajmniej go opóźnić.

Dzień umiera.

Nie ma już nadziei. Już za kilka chwil zdarzy się nieuniknione: katastrofy nie da się odwlec.

Dzień umiera bez konwulsji, blednąc gwałtownie, coraz ciemniejszy i zimniejszy w swojej agonii, niczym biedna ofiara trafiona niespodziewanie w samo serce. Dzień umiera spokojnie i bez jęku, w czasie niezbędnym do zgonu.

Błąkit ciemnieje, staje się popielaty, siny, nieuchwytny. Przyglądamy się bezradnie końcowi dnia, który schyla siną głowę za wzgórzami i więdnie, tracąc gwałtownie krew z niewidzialnych żył.


I oto stało się. Na naszych oczach błękit zamienił się w czerń, tak nieoczekiwanie, że nie zdążyliśmy zauważyć momentu przemiany. To koniec. Śmierć w ułamku sekundy.

Żegnaj. Nie był to jakiś niezwykły czy specjalny dzień. Nie był nawet szczególnie dobry ani zły. Nie był to dzień historyczny ani dzień, o którym warto pamiętać. Był to dzień taki, jak wszystkie inne, zupełnie zwykły; ani smutny, ani wesoły; ani piękny ani brzydki. Dzień niemal bezużyteczny.

Ale nigdy go już nie ujrzymy.


Ktoś włączył światło.