niedziela, 2 grudnia 2001

Zostało jeszcze 10 dni.
Dziś rano zadałam sobie pytanie, co zamierzam z nimi zrobić, jeśli to faktycznie będzie moje ostatnie 10 dni. I sama nie wiem. W dniu 18 urodzin zrobiłam listę 20 rzeczy, które zdecydowanie chcę zrobić przed śmiercią. Do dziś wykreśliłam z niej 2 pozycje. To powinno rodzić we mnie jakiś rozpaczliwy hedonizm, apetyt na życie i chęć realizacji niespełnionych marzeń. Ale tak nie jest.
Najbliższe 10 dni upłynie mi zapewne pod znakiem nauki, ważnych spotkań, codziennych trosk. Nic nadzwyczajnego. Nadal będę myślami towarzyszyć mężczyźnie, który wciąż pozostaje poza moim zasięgiem i pewnie przez to wydaje się tak szalenie intrygujący. Nadal będę się martwić o pomyślne rozwiązanie problemów moich przyjaciół. Nadal będę starała się najlepiej jak to możliwe wypełniać moje obowiązki. A potem po prostu wyjadę. Tym razem chcę uniknąć dekadenckiego załatwiania wszystkich spraw "przed końcem", żeby tylko zostawić czyste konto. Tak na wszelki wypadek. Tym razem wręcz przeciwnie. Chcę zostawić sprawy niedokończone. To one właśnie zmobilizują mnie do powrotu.
Czy się boję? Trudno powiedzieć. Nie boję się śmierci. To przecież nic strasznego. Poprzednio się bałam. Pamiętam to doskonale. Kiedy otwarłam oczy byłam zaskoczona własnym istnieniem. Porównuję to z perspektywy czasu do zdumienia i szoku narodzin. Coś jak pierwszy krzyk noworodka.
Boję się, że będę w pewnym momencie leżała na jakiejś sali, przypięta do dziwnych aparatów, że nie będę mogła się ruszyć, że ból wypełni cały mój umysł i nie będzie już miejsca na żadną myśl. Boję, się, że wtedy właśnie nie będzie przy mnie nikogo, komu mogłabym powiedzieć, że się boję. Boję się, że stracę jakikolwiek wpływ na moje życie, że nie będę mogła zadecydować, czy chcę to dalej ciągnąć, czy nie.
Zastanawiam się tylko jak to możliwe, że niektóre komórki mojego ciała nienawidzą mnie tak bardzo, że aż pragną mojej śmierci...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz