piątek, 1 marca 2002

'Ogarnia mnie szał. Sama nie wiem, dlaczego. Już nie panuję nad swoimi myślami, emocjami. Nie wiem, co robię, nie wiem, dlaczego. Zadziwia mnie to, co w tej chwili przewala się wokół mnie. Czuję się jak w koszmarnym śnie, który nie chce się skończyć. I trwa. Ja krzyczę, szczypię się w ramię, ale nie mogę się obudzić. A potem rodzi się myśl jeszcze bardziej przerażająca: że to się nie skończy, bo to nie jest sen. To jest rzeczywistość dotykająca mnie aż do szpiku kości, zabierająca mój spokój.

Nie potrafię się na niczym skupić. Jestem rozczarowana ludźmi, którzy mnie otaczają. I rośnie we mnie żal do całego świata. I gniew.

Pytam się go, dlaczego do tego dopuszcza. Dlaczego? Czemu ma to całe szaleństwo służyć? Już nawet nie potrafię się modlić. Krzyczę do Niego, a On pozostaje obojętny. Patrzy tylko z wysokości na moje zmagania.

Wiem, że w tym wypadku ucieczka nie jest rozwiązaniem, ale mam ochotę uciec. Uciec daleko stąd i zapomnieć o tym wszystkim. Odnaleźć bezpieczeństwo i spokój. Ale póki co siedzę w miejscu, malutka i skulona, i boję się patrząc na chaos, w jakim pogrążył się mój świat.

Dziś szukałam czegoś w starej torebce i się skaleczyłam. Patrzyłam długo i w zdumieniu właściwym małemu dziecku na krew spływającą z mojego palca. I nie rozumiałam zupełnie, jak do tego doszło. Usiadłam i zaczęłam intensywnie myśleć o tym, co się wydarzyło. I przypomniałam sobie.

Przypomniałam sobie swoje zagubienie w latach nauki w liceum. Znowu miałam w gardle ten lepki, ściskający strach. Znów cała trzęsłam się wewnętrznie, choć nawet nie drżały mi dłonie. Czułam to samo co wtedy, tego pamiętnego dnia, kiedy usiadłam na schodach prowadzących na strych z żyletką w dłoni. To była długa, kilkunastominutowa przerwa. Nie chciałam tego zrobić. Ale wiedziałam, że już się nie boję przyłożyć ostrza do przegubu. Kiedyś nawet bałam się go zbliżyć, kiedyś... Siedziałam tam krzycząc o zainteresowanie i moje własne SOS padało u moich stóp, bo nie było nikogo, kto by je podchwycił. Tyle czasu... To była wieczność mojego umierania w samotności. I wieczność mojej przemiany.

Pamiętam, że patrzyłam na żyletkę z żalem, bo wiedziałam doskonale, że jej nie użyję. Pamiętam też, że patrzyłam z rosnącym gniewem i oburzeniem na mijających mnie obojętnie ludzi. Ich nie obchodziło moje umieranie. Nie obchodziły ich mój strach i samotność. W zasadzie to nie ich wina. Po prostu tego nie widzieli. Pewnie gdyby mnie tam dostrzegli, a nie tylko przebiegli po mnie niewidzącym wzrokiem, od razu by podbiegli w naiwnym i szczerym zainteresowaniu, w tej naturalnej litości, typowej dla bezradności i niezrozumienia.

Żyletki nie wyrzuciłam. Włożyłam ją do torebki i nosiłam, by przypomnieć sobie o niej w tej chwili. Ona dała mi poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałam, że zawsze mogę po nią sięgnąć, jeśli uznam, że przepełniła się czara goryczy. Że już więcej nie zniosę. Że mam już dość ludzkiej obojętności.

Dziś myślałam o tym wszystkim patrząc na skaleczoną dłoń i czułam, że do oczu napływają mi znowu łzy. Takie same, które płynęły przez wiele godzin z moich oczu wtedy w szpitalu. I nie mogłam i nie chciałam ich powstrzymywać. Znowu widziałam je na posadzce w kaplicy. Słyszałam jak ciężko spadają na ziemie. To były łzy grube jak groch. Płynęły z żalu za życiem, za wolnością, za radością, za szczęściem. To były łzy samotności. Łzy bólu z niezrozumienia.

Ciągle myślę o tej umierającej kobiecie. Kiedy patrzyłam na krew płynącą z mojej dłoni pomyślałam właśnie o niej. I jeszcze o tej młodej kobiecie w ciąży, która płakała razem ze mną w kaplicy. A może nade mną. Bo nie miała na dość odwagi by podejść i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze lub uraczyć mnie innym równie bezwartościowym banałem. Mąż patrzył na nią z niepokojem i przejęciem. I bez jakichkolwiek oznak zrozumienia dla jej łez.

Teraz już nie potrafię płakać. Mam w oczach łzy, ale to nic nie zmienia. Nie czuję ulgi. Czuję tylko ten potworny ciężar, który nie daje mi oddychać. On zabiera mi spokój. Każdy nerw mojego ciała jest napięty do granic możliwości, jak struna, która lada chwila pęknie wydając żałośnie ostatni brzęk.
Słucham muzyki. Jest tak samo rozgniewana, jak ja. Chcę zagłuszyć własne myśli, ale to niemożliwe. Nie udaje mi się z nimi wygrać.

Kaśka mówi czasem, że ma w swoim życiu okres, kiedy po prostu wie, że coś się wydarzy. Kiedy po prostu coś czai się w powietrzu, czeka tylko, żeby wybuchnąć.

Pytam się Go, co jest zatem tak ważne, że potrzebuje tak nieludzkiego wysiłku w czasie przygotowań? I czy podołam? Czy jestem na to gotowa, skoro to, czego teraz doświadczam, doprowadza mnie na krawędź obłędu? Nie zgadzam się na swoją niewiedzę. Nie zgadzam się na swoją bezsilność. Czuję gniew. Złość. Frustrację. I nie potrafię sobie z tymi uczuciami poradzić.

Przez chwilę łzy płynęły po mojej twarzy. Teraz zostały już tylko słone ślady na policzkach. I nic więcej. Tyle też zostanie kiedyś z mojego skaleczenia - ślad na dłoni. Tyle też zostanie z wszystkich moich ran - mało eleganckie zadrapania, mniej lub bardziej zaleczone rany. I nic więcej.

Pytam ciągle: DLACZEGO? Dlaczego właśnie mnie to spotyka? Dlaczego teraz? Dokąd mnie to wszystko prowadzi?

Nie rozumiem. Staram się zrozumieć na własny sposób. Żyletka wbija się z każdą chwilą głębiej w przegub. Ale to jeszcze nie koniec. Wiem o tym doskonale, że jeszcze wiele bólu przede mną.

Myślę o tym, żeby uciec w poszukiwaniu ukojenia. Ale wiem, że i tak będzie musiała się z tym wszystkim zmierzyć. I wiem również, że w czasie konfrontacji muszę zachować pokój i odwagę. Aby się nie zachwiać. Aby nie stoczyć się na dno otchłani rozpaczy.

Panie, dlaczego? Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Ale chcę żebyś wiedział, że już dawno nie było mi tak trudno zaufać Tobie, trwać i wierzyć. Pewnie chcesz, żebym się nawróciła. OK.

Będzie jak zechcesz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz