piątek, 20 grudnia 2002

Podszedł do mnie pewien specjalista od spojrzeń i zapytał po co się tak zapłakuję. Co miałam mu odpowiedzieć? Że mnie zabolało? Zwyczajnie: zamyśliłam się, zasmuciłam i zapragnęłam się dopłakać do pełna. Odpatrzeć wszystkie zakodowane obrazki, zdjęcia spamiętane w niejednym czasie. To był ich czas. Moje godziny poszły wtedy i wmurowane w tablicę kreśliły napisy na potem. I zabałam się, że to już zaniedługo. Włożyłam rękę w twoją ziemię i wyczułam zaczątek niedoszłego jeszcze nowego. Nowe litery... 

Duszno mi się zrobiło, więc pozwoliłam wyjść myślom przed. I się tak stało. A ten ów specjalista niedomówił mi i nie dowiedziałam się po co pytał. Zapytał.

A za chwilkę zajadałam się ogórkami zielonymi, niedokwaszonymi jeszcze wierszami i znowu w zadumę zapadłam. Ale tym razem obśmiałam się i przyjęłam nawet pewną rolę społeczną: Zajadacza. I tak mi się miło zrobiło, rozkosznie niemalże, żem zapomniała o tej ramie od obrazu co w niemoim pokoju wisiała. A chciałam ją sobie zapamiętać. I nie zdążyłam, bo poczułam powrót czasu zmęczonego i słońca zgaśniętego, które też chyba nie zdążyło, bo księżyc już wtrynił swe opasłe cielsko. Zahaczyli się. 

W tej ramie bym chętnie ich zamknęła. Oprawiła. Ale nie mogłam już wrócić... tak jakby wiatr wyrwał mi wszystkie myśli z fotografiami. Zasnęłam i chyba się niedopłakałam. Niedoczytałam. Niedotęskniłam. Ale teraz tak można. Teraz podobno wszystko można...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz