Poszłam na pustynię, żeby spotkać samą siebie.
Na początku miło. Odnalazłam spokój, samotność. Bezruch nie przerażał. Mogłam krzyczeć, śmiać się lub płakać i nikt tego nie widział. Nikt nie pytał.
Miałam przed oczami nieogarniony horyzont. Żadnych śladów ręki ludzkiej - tylko piach aż po kres spalonej słońcem ziemi. Wiatr wyczyścił ją z wszystkich ozdób. I z wszystkich niedomówień.
Nie było się za czym schować. Pozostała bolesna uczciwość i dosłowność. Wszystko stało się proste jak pragnienie.
Czas wirował z tumanami pyłu. Osamotnienie. Pragnienie. Strach.
Potem się zgubiłam.
A może właśnie wcześniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz